13 maja, 2012

trip to NORWAY!

Życie w Norwegii trochę przypominało mi jazdę samochodem. Nie gwałtowną, lecz właśnie tą zgodną z przepisami, a w dodatku w miejscu o niezwykle małym natężeniu. Toczy się regularnie i dość rytmicznie bez większych niespodzianek na drodze. Grunt jest stabilny, a wypadków niewiele.
Człowiek ma poczucie bezpieczeństwa, wszystko jest w jakiś sposób przewidywalne.
Niekiedy można odnieść wrażenie, że niektóre miejscowości nagle opustoszały, jak gdyby ludzie pozamykali się w swoich domach i próbowali obserwować świat przez okna, zastygli w oczekiwaniu aż w końcu coś się wydarzy.
Kamienie i skały.









22 stycznia, 2012

Ja. Prawie calkiem zamyslona.

Wczoraj wyszłam z domu nieco później. Wczoraj był dzień jak co dzień, choć pojawiło się na niebie zimowe słońce. Po raz pierwszy od wielu dni. Poranne, żółte i o wyraźnych krawędziach. Hmmm. Czy żółte? Być może bardziej wpadające w pomarańcz. Jedno z niewielu moich ulubionych postaci słońca. To, na które można patrzeć nie mrużąc oczu. Nie ogrzewa ono ciała, lecz sprawia, że umysł wpada w najwyższy stan percepcji. Uczucie to przyjemne. Na tyle przyjemne, że skóra na całym ciele drży. Gęsia skórka! Choć zwrot to ponad przeciętność głupawy moim zdaniem, to właśnie tak nazwaliśmy reakcję człowieka na prawdziwą muzykę, która towarzyszy mi nieprzerwanie od momentu kiedy się przebudzę. To miara jej największej klasy. Z takimi to porannymi myślami zmierzałam coraz to prędzej w stronę samego serca Wrocławia, do Niego. Drogą miły mnie szare gęby bez wyrazu. Bez uczucia. Bez pomysłu. Bez umysłu. Miasto budziło się do „życia”. Szłam coraz szybciej raz po raz zapadając się pod grubą warstwą roztapiającego się śniegu, On wydzwaniał zaniepokojony pytając gdzie jestem. Wstąpiłam na chwilę do sklepu po paczkę papierosów i najnowsze wydanie dziennika, który aż tętni wysoce stężonym ekstraktem z gówna jakie nas otacza. Nigdy go nie czytam poza nagłówkiem pierwszej strony. Daje mi on jednak poczucie bycia na bieżąco w kwestii życia politycznego, które tak bardzo mnie nie interesuje. Poza tym lubię zapach świeżej farby drukarskiej. Zapaliłam papierosa osłaniając ogień na wpół zwiniętą gazetą. Na ulicę wypadło kilkanaście broszur i kuponów. Poszłam dalej wciągając dym głęboko do płuc. Idąc przez park zrównałam się z szarym mężczyzną w granatowej kurtce. Przyspieszyłam kroku. Mijając go mych uszu dobiegł niezrozumiały bełkot. Ton tego bełkotu był zdecydowanie obrzydliwy. Irytacja moja postawiona była już w stan pełnej gotowości. Szedł za mną całą drogę prowadzącą do centrum. Wydawało mi się, iż bełkot spod jego nosa nie ustaje. Zrozumiawszy, że ten irytujący typ zmierza w tą samą stronę co ja, skręciłam w jedną z bocznych alejek tak, aby po kilku chwilach mieć go ponownie przed sobą. Sposób w jaki szedł sprawiał, że miałam ochotę wrócić się do domu bądź co najmniej uciec gdziekolwiek byle by ten okropny mężczyzna znikł mi z oczu. Co kilkanaście metrów spluwał w prawą stronę odchylając przy tym głowę tak, iż mógł spostrzec moją obecność kątem oka. Na plecach miał wyszyty czerwony liść. „Niech cię chuj strzeli! W czerwony liść stary capie!” – Pomyślałam. A może powiedziałam to jednak na pół głosu. Zdarza mi się bowiem tak całkiem często i często miewam przez to różnego pokroju kłopoty. Na ogół rażę tym mężczyzn. Gapiąc się w czerwony liść ani chwili dłużej się nie zastanawiając, wyjęłam słuchawki z kieszeni i odpaliłam swój ulubiony kawałek na iPodzie. Chwilę później minęłam już tylko tego okropnego mężczyznę, który zatrzymał się przy tablicy wieszczącej rozkład autobusów i nie dążąc odczytać żadnej zawartej na niej informacji cisnął w nią pięścią jak krągłym kamieniem. Ściągając ludzkie spojrzenia oparł się o latarnię stojącą tuż obok. Obserwowałam go nieustannie jeszcze przez moment udając przy tym zaczytaną w gazetę. Słońce wschodziło coraz wyżej, a ja coraz bardziej byłam spóźniona. Tego dnia popołudnie mijało mi nie inaczej jak zwykło mijać. Dotarłszy do umówionego miejsca siedziałam oparta o ścianę przy oszronionym oknie w jednej z mało ciekawych dla przechodniów kawiarni. Wszystko wokół irytowało mnie coraz bardziej.
Szliśmy wzdłuż głównej ulicy miasta. Dzięki Niemu było mi lekko. Słońce zachodziło za moimi plecami czerwieniejąc. Neony oświetlały nam drogę. Wszystko stawało się coraz prostsze. Ruch się wzmagał. Głód się wzmagał. Mój głód. Alkoholowy głód. Idąc biegliśmy trzymając się za ręce i szturchając przechodniów przebiegaliśmy przez czerwone światła przecznicowych przejść dla pieszych. Dobiegliśmy do sklepu monopolowego. Kupiliśmy kilka Pilsnerów i paczkę gum balonowych o smaku owocowym. Dochodząc już do domu otworzyłam piwo zapalniczką raniąc przy tym nieznacznie palec. Codzienna niezdarność i upartość nie odstępowała mnie na krok. Wypiłam pierwsze na raz nie dochodząc jeszcze do drzwi swojego mieszkania. Drugie piwo nie czekało długo. Zaraz po wejściu do domu i usiadłszy na podłodze w pokoju wyjęłam je z wewnętrznej kieszeni kurtki skąd właściwie miało blisko do mych ust. Pijąc wznosiłam każdorazowo toast patrząc na Niego i mówiąc w myślach.
Za jego czarne włosy.
Za jego czarne oczy.
Za jego czarnego kota.
Za jego kurwa mać czarny i piękny charakter.
Za dzień, w którym udawałam, że śpię gdy pełen pokory wydzwaniał do mnie.
Za to, że zmusiłam się aby wtedy od Niego uciec.
Za tańczące na wietrze leśne drzewa, które widziałam wtedy rozmawiając z Nim.
I za tamte niebo tuż po deszczu.
Za Niego do cholery!



26 grudnia, 2011

Narodził mi się w głowie pewien plan pod roboczą nazwą "izolacja". Narodził się po raz kolejny; nigdy go nie zrealizowałam. Na czym miałby polegać?

Pewnego dnia wyjeżdżam. Nie mówię nikomu po co, gdzie i z kim. Mówię tylko, że wracam za dwa tygodnie i żeby się nie martwili. Telefon komórkowy zostawiam w domu. Wynajmuję pokój w leśniczówce, gdzieś w Bieszczadach, lub na Suwalszczyźnie. Biorę ze sobą kilka książek, mapy, ubrania, aparat fotograficzny. Pierwszego dnia robię zapasy żywności, żeby potem od czasu do czasu kupować jedynie chleb. Jadę sama. Odcinam się. Chodzę z plecakiem po lesie, patrzę, wącham i smakuję powietrze, fotografuję. Myślę, czytam. Robię sama ognisko, piekę kiełbaski, piję piwo. Sama wpatruję się w dogasające węgielki, spoglądam w gwiazdy. Zasypiam, kiedy chcę. Nie budzi mnie żaden budzik. Nie mam telewizora, radia, komputera. Nie dzwonią znajomi, nie dostaję smsów. Nie inicjuję żadnych kontaktów. Zespalam się z ciszą. Konsumuję upływający czas wg swojego widzimisię. Liczę wg swojego licznika. Mogę go spowalniać, przyspieszać.
Poczułabym siebie. Może nie chciałabym wracać?

14 grudnia, 2011

GRANICZNIE

Zauważyłam, że przebieg procesów decyzyjnych w mojej głowie odbywa się, mówiąc najogólniej, dość specyficznie. I inaczej, niż jeszcze kilka tygodni temu. Pewnie się to z czasem zmieni i wróci do normy, ale warto chyba zjawisko to odnotować.
Pomiędzy możliwością podjęcia skrajnych na pozór decyzji nie wyczuwam właściwie żadnej różnicy, nie widzę linii podziału, granicy. Poczynając od czynności prozaicznych, kończąc na poważnych życiowych wyborach. Trwać w smutku czy cieszyć się, przekazać myśli czy zamknąć się w sobie, wstać z łóżka czy leżeć bezczynnie, zjeść śniadanie czy cały dzień nie jeść nic, pisać bloga czy skasować to wszystko, odsłonić zasłony czy siedzieć w dzień po ciemku, rozmawiać ze sobą czy nie rozmawiać, żyć jakoś, żyć nijak, nie żyć wcale. Wszystko zlewa się w jeden kłębek o nieokreślonej formie, strukturze; staje się nienamacalne.
Przytłacza też świadomość, że pewnie za czas jakiś wstanę, ubiorę się, zjem, posprzątam, będę się cieszyła i uśmiechała, będę snuła plany, poznawała, wyciągała wnioski, może nawet postroję miny do lustra. 
Instynkt życia, obrona mózgu przed destrukcją. Automatyzm - nic więcej. Dlatego przytłacza.
Ale może tak być musi, może inaczej się nie da, przynajmniej na razie? A może już w ogóle inaczej się nie da? Póki co, nie mam najmniejszego pojęcia.




15 listopada, 2011


TAK BARDZO ZNAJOME UCZUCIE,
CHCIANE I NIECHCIANE.



Nie mam ochoty jeść, spać, rozmawiać ani milczeć...
Nie mam ochoty uczyć się ani czytać...
Nie mam ochoty słuchać muzyki ani trwać w ciszy...
Nie mam ochoty tu pisać, ale i również dusić myśli w sobie...
Nie mam ochoty na komentarze ani na uwagi...
Nie mam ochoty na podtrzymywanie na duchu, ale i na dołowanie...
Nie mam ochoty na życie, ale i na śmierć...
Wszystko staje się dziś obojętne.




Moje zdjęcie
Gdańsk, Pomorskie, Poland