Wczoraj wyszłam z domu nieco później. Wczoraj był dzień jak co dzień, choć
pojawiło się na niebie zimowe słońce. Po raz pierwszy od wielu dni.
Poranne, żółte i o wyraźnych krawędziach. Hmmm. Czy żółte? Być może
bardziej wpadające w pomarańcz. Jedno z niewielu moich ulubionych
postaci słońca. To, na które można patrzeć nie mrużąc oczu. Nie ogrzewa
ono ciała, lecz sprawia, że umysł wpada w najwyższy stan percepcji.
Uczucie to przyjemne. Na tyle przyjemne, że skóra na całym ciele drży.
Gęsia skórka! Choć zwrot to ponad przeciętność głupawy moim zdaniem, to
właśnie tak nazwaliśmy reakcję człowieka na prawdziwą muzykę, która towarzyszy mi nieprzerwanie od momentu kiedy się przebudzę. To
miara jej największej klasy. Z takimi to porannymi myślami zmierzałam
coraz to prędzej w stronę samego serca Wrocławia, do Niego. Drogą miły mnie szare gęby
bez wyrazu. Bez uczucia. Bez pomysłu. Bez umysłu. Miasto budziło się do „życia”. Szłam coraz szybciej raz po raz
zapadając się pod grubą warstwą roztapiającego się śniegu, On wydzwaniał zaniepokojony pytając gdzie jestem. Wstąpiłam na chwilę do sklepu po
paczkę papierosów i najnowsze wydanie dziennika, który aż tętni wysoce
stężonym ekstraktem z gówna jakie nas otacza. Nigdy go nie czytam poza
nagłówkiem pierwszej strony. Daje mi on jednak poczucie bycia na bieżąco
w kwestii życia politycznego, które tak bardzo mnie nie interesuje.
Poza tym lubię zapach świeżej farby drukarskiej. Zapaliłam papierosa
osłaniając ogień na wpół zwiniętą gazetą. Na ulicę wypadło kilkanaście
broszur i kuponów. Poszłam dalej wciągając dym głęboko do płuc. Idąc
przez park zrównałam się z szarym mężczyzną w granatowej kurtce.
Przyspieszyłam kroku. Mijając go mych uszu dobiegł niezrozumiały bełkot.
Ton tego bełkotu był zdecydowanie obrzydliwy. Irytacja moja postawiona
była już w stan pełnej gotowości. Szedł za mną całą drogę prowadzącą do centrum. Wydawało mi
się, iż bełkot spod jego nosa nie ustaje. Zrozumiawszy, że ten irytujący
typ zmierza w tą samą stronę co ja, skręciłam w jedną z bocznych alejek
tak, aby po kilku chwilach mieć go ponownie przed sobą. Sposób w jaki
szedł sprawiał, że miałam ochotę wrócić się do domu bądź co najmniej uciec gdziekolwiek byle by ten okropny mężczyzna znikł mi z oczu. Co kilkanaście metrów
spluwał w prawą stronę odchylając przy tym głowę tak, iż mógł spostrzec
moją obecność kątem oka. Na plecach miał wyszyty czerwony liść. „Niech
cię chuj strzeli! W czerwony liść stary capie!” – Pomyślałam. A może powiedziałam to
jednak na pół głosu. Zdarza mi się bowiem tak całkiem często i często
miewam przez to różnego pokroju kłopoty. Na ogół rażę tym mężczyzn.
Gapiąc się w czerwony liść ani chwili dłużej się nie zastanawiając, wyjęłam słuchawki z kieszeni i odpaliłam swój ulubiony kawałek na iPodzie. Chwilę później minęłam już tylko tego okropnego mężczyznę, który zatrzymał się przy
tablicy wieszczącej rozkład autobusów i nie dążąc odczytać żadnej
zawartej na niej informacji cisnął w nią pięścią jak krągłym kamieniem.
Ściągając ludzkie spojrzenia oparł się o latarnię stojącą tuż obok.
Obserwowałam go nieustannie jeszcze przez moment udając przy tym zaczytaną w gazetę. Słońce
wschodziło coraz wyżej, a ja coraz bardziej byłam spóźniona.
Tego dnia popołudnie mijało mi nie inaczej jak zwykło mijać. Dotarłszy do umówionego miejsca siedziałam
oparta o ścianę przy oszronionym oknie w jednej z mało ciekawych dla
przechodniów kawiarni. Wszystko wokół irytowało mnie coraz bardziej.
Szliśmy wzdłuż głównej ulicy miasta. Dzięki Niemu było mi lekko. Słońce zachodziło za moimi plecami
czerwieniejąc. Neony oświetlały nam
drogę. Wszystko stawało się coraz prostsze. Ruch się wzmagał. Głód się
wzmagał. Mój głód. Alkoholowy głód. Idąc biegliśmy trzymając się za ręce i szturchając przechodniów przebiegaliśmy przez
czerwone światła przecznicowych przejść dla pieszych. Dobiegliśmy do sklepu monopolowego. Kupiliśmy kilka Pilsnerów i
paczkę gum balonowych o smaku owocowym. Dochodząc już do domu otworzyłam piwo zapalniczką
raniąc przy tym nieznacznie palec. Codzienna niezdarność i upartość nie odstępowała mnie na krok. Wypiłam pierwsze na raz nie dochodząc jeszcze do drzwi swojego mieszkania. Drugie piwo nie czekało długo. Zaraz po wejściu do domu i usiadłszy na podłodze w pokoju wyjęłam je z wewnętrznej
kieszeni kurtki skąd właściwie miało blisko do mych ust. Pijąc wznosiłam
każdorazowo toast patrząc na Niego i mówiąc w myślach.
Za jego czarne włosy.
Za jego czarne oczy.
Za jego czarnego kota.
Za jego kurwa mać czarny i piękny charakter.
Za dzień, w którym udawałam, że śpię gdy pełen pokory wydzwaniał do mnie.
Za to, że zmusiłam się aby wtedy od Niego uciec.
Za tańczące na wietrze leśne drzewa, które widziałam wtedy rozmawiając z Nim.
I za tamte niebo tuż po deszczu.
Za Niego do cholery!